czwartek, 31 maja 2012

Rozdział 1



To jedno wielkie zoo – pomyślałam, przemierzając jeden z korytarzy koedukacyjnego Liceum im. Abrahama Lincolna w Greenwich. Otaczali mnie ludzie, których nie znałam lub nie chciałam znać. Zachowywali się jak zwierzęta!

Gdzieś po mojej prawej jakiś napakowany palant rzucał kąśliwe uwagi w stronę dziewczyny w okularach z grubymi szkłami i plikiem kartek w ręku. Przywódca szkolnej grupki ćpunów sprzedawał towar jakiemuś gościowi z czerwonym irokezem na głowie i kolczykach gdzie się tylko dało. Przy wejściu do męskiej ubikacji tłukło się dwóch kolesi, których znałam z widzenia, a z jednym z nich chyba nawet chodziłam na jakieś zajęcia. Amy Stryder, gwiazda wśród czirliderek, wymieniała się śliną z jakimś gościem, kolejną jej ofiarą, który przyciskał ją do szafki, ku zniesmaczeniu dziewczyny, do której owa szafka należała.

Jak w zoo. Ale tak było dzień w dzień odkąd tylko pamiętam, a raczej odkąd uczę się w tej szkole, chociaż wątpię, by wcześniej było inaczej. Myślałam, że już do tego przywykłam, a jednak nadal obawiałam się, że pod sam koniec przed tę szkołę trafie do psychiatry. Jeszcze tylko kilka miesięcy, Sad – pocieszałam się w myślach. Wytrzymasz to,zdasz maturę, a później spakujesz się, wyjedziesz na studia i już nigdy tutaj nie wrócisz.

Cóż, niewiele pomogło, bo patrząc na tłum tych dziwnych, różowych istotek (czytaj czirliderek i ich fanek), napakowanych, napalonych sportowców, nierozgarniętych nieuków, ćpunów i kujonów nachodziła mnie mimo wcześniejszych wątpliwości myśl, że jestem jedną z nielicznych normalnych istot chodzących po tej szkole z wszystkim na swoim miejscu,włączając w to mózg. Biorąc te czynniki pod uwagę, kilka miesięcy mogło się równać z wiecznością.

Zatrzymałam się przy mojej szafce. Wykręciłam pokrętłem szyfr, składający się z kombinacji cyfr, które wybrałam kilka lat temu, gdy przydzielono mi tę szafkę, zostawiłam tam wszystkie niepotrzebne mi teraz rzeczy i zatrzasnęłam ją. Ku mojemu zdziwieniu za drzwiczkami stała moja najlepsza i zarazem jedyna przyjaciółka, Judith Ginzales, mierząca mnie wzrokiem od stóp do głów i uśmiechająca się z dezaprobatą.

- Sadie, kochana, czy nie mogłabyś się chodź raz ubrać w coś normalnego, biorąc pod uwagę realia tej budy? – zapytała, wpatrując się z niesmakiem w moje sprane, jasnoniebieskie dżinsy, z dziurami na kolanach i udach, czarny pasek ze srebrną klamrą w kształcie wampirzej szczęki, do którego przypinałam srebrne łańcuchy, czarny top z napisem „Fuck love” i czarną, skórzaną kurtkę, wyglądającą, jak z lat osiemdziesiątych (bo UWAGA! Była z lat osiemdziesiątych). To był mój zwyczajny strój do chodzenia w tygodniu szkolnym (jakbym w weekendy i święta chodziła w czymś innym), wiec nie wiem, czemu moja przyjaciółka się tak dziwiła. – Chociaż ten makijaż mogłaś sobie darować – wytknęła mi, niemal wkładając palec do oka. Nie przesadziłam z makijażem. To tylko czarne kreski wokół oczu na Billye’ego Joe Armstronga. Nic wielkiego. Chociaż co do realiów szkoły chyba miała racje, bo w LiAL obowiązywały mundurki, których połowa uczniów i tak nie nosiła.

- Mi też miło cię widzieć, Jud – przywitałam ją z maksymalną dawką sarkazmu, jaką udało mi się włożyć w mój głos.

- Och, cała ty! – mruknęła dziewczyna, biorąc mnie pod ramię i ciągnąc w stronę klasy, w której miałyśmy mieć fizykę.

Jak to jest, że los obdarzył mnie najbardziej niezrównoważoną psychicznie i zarazem najcudowniejszą przyjaciółką na świecie, kiedy ja sama nawet w najmniejszym stopniu na nią nie zasługiwałam? Naprawdę, trzeba było mieć nierówno pod kopułą, żeby się ze mną przyjaźnić.

A Judith była porąbana, obie byłyśmy i dlatego się rozumiałyśmy. No, do pewnego stopnia, bo nie da się zrozumieć osoby, która nie rozumie siebie, a nieraz miałam wrażenie, że obie miałyśmy ten sam problem. Moja przyjaciółka była najbardziej szczerą i kreatywną osobą, jaką spotkałam w swoim osiemnastoletnim życiu. Potrafiła stworzyć coś z niczego, ana jej słowie zawsze można było polegać, bo zawsze mówiła stuprocentową prawdę, albo to, co za nią uważała. Oczywiście nie raz, nie dwa się na tej swojej szczerości ostro przejechała. Kiedyś, podczas oddawania wypracowań z angielskiego dostała lufę za pracę nie na temat. Przez pół lekcji wykłócała się z nauczycielką, że tamta nie ma racji, aż w końcu w napadzie furii wygarnęła jej, że jest starą krową, wyżywająca się na uczniach, bo nie ma własnego życia. Jakby nie patrząc miała rację, ale mina nauczycielki i tak była warta zapamiętania. Akcja skończyła się dla niej z dyrektora z rodzicami u boku. Co prawda było to jeszcze w podstawówce, lecz do tej pory często się z tego śmiejemy.

Do sali lekcyjnej wbiegłyśmy kilka minut po dzwonku na lekcje. Nauczycielka od fizyki siedziała już na swoim miejscu za biurkiem zasłanym kopcami książek, segregatorów i kartek, zdających się być naszymi już dawno napisanymi i do tej pory nie oddanymi sprawdzianami, posyłając nam triumfalny uśmiech typu „Ha! Nie spodziewaliście się mnie tu tak wcześnie! Niespodzianka!”

Gdy tylko zajęłyśmy swoje miejsca w ławce przy oknie, nauczycielka posłała mi spojrzenie pomieszanej mściwości z wściekłością. Ta kobieta nienawidziła mnie od naszego pierwszego spotkania, a było to w pierwszej licealnej, w pierwszym tygodniu szkoły w poniedziałek na pierwszej lekcji. A najlepsze było to, że nawet nic jej nie zrobiłam. Wpatrując się w mżawkę za oknem powtarzałam w myślach: Jeszcze tylko kilka miesięcy, wytrzymaj Sad.

- Dzisiaj zajmiemy się powtórzeniem oddziaływań – zaczęła pani Scott niskim głosem, w cholerę nie pasującym do jej drobnej, szczupłej sylwetki i blond boba na głowie. – Większość z was przygotowuje się do tegorocznej matury i może się wam to przydać – kobieta zaczęła tłumaczyć dawno przerabiane tematy, których i tak nie rozumiałam, i pewnie nie zrozumiem, więc postanowiłam się wyłączyć. Właśnie w tamtym momencie wzrok nauczycielki spoczął na mnie. – Może panna Howard raczy nam powiedzieć, co to takiego oddziaływania elektrostatyczne?

Spojrzałam na nią, jakby była kosmitką. Że co, proszę? Oddziaływania jakie? I zaczęłam coś bełkotać, w połowie patrząc na podręcznik,a w połowie słuchając podpowiedzi Jud, modląc się w duchu: Boże, daj mi cierpliwość, o siłę cię nie proszę, bo wstanę i tej kobiecie przyłożę…





***



Gdy nareszcie zabrzmiał upragniony przez wszystkich dzwonek, byłam totalnie wykończona. Wszyscy uczniowie pospiesznie pozbierali rzeczy i zaczęli ścigać się do drzwi wyjściowych. Nikt nie chciał zostać w jaskini lwa dłużej, niż to było konieczne. Pani Scott była najwyraźniej z siebie zadowolona, bo zadała nam wszystkie możliwe ćwiczenia, jakie udało jej się znaleźć w naszych podręcznikach na temacie z oddziaływaniami. Oj, coś mi się zdaje, że jutro posypią się nieprzygotowania!

Już miałyśmy wychodzić z klasy, kiedy nauczycielka odchrząknęła głośno, tym samym zwracając na siebie moją uwagę.

- Panno Howard, proszę na chwilę zostać – oznajmiła złowieszczo. Ja i Judith zgodnym krokiem podeszłyśmy do biurka mojego kata.

- Czy pani ma na nazwisko Howard, panno Gonzales? – posłała mojej towarzyszce mrożące krew w żyłach spojrzenie. – Raczej w to wątpię, więc proszę opuścić to pomieszczenie.

Dziewczyna spojrzała na mnie ze współczuciem, szepnęła bezgłośnie „Nie daj się”, i wyszła, głośno trzaskając drzwiami, na co nauczycielka się skrzywiła. No tak. Jej migrenowe bóle głowy i wrażliwość na hałas. Ma kobieta pecha, że mówiła o tym przy mnie.

Uśmiechnęłam się iście szatańsko do moich myśli. Mogłabym napisać podręcznik pod tytułem „Tysiąc sposobów na to, jak wyprowadzić z równowagi nauczycielkę od fizyki”.

- Wie pani, panno Howard,dlaczego kazałam pani zostać? – zapytała nauczycielka.

- Bo się spóźniłam i nie uważałam na lekcji? – odpowiedziałam znudzona, pytaniem na jej pytanie.

- Nie, bo twoje umiejętności na lekcjach fizyki są równe wiedzy pierwszaka – stwierdziła kpiąco, jakby fizyka była najprostszym przedmiotem na świecie. – Do tej pory prześlizgiwałaś się z klasy do klasy bez wakacyjnych poprawek, ale co będzie, kiedy na teście maturalnym pojawi się zadanie z fizyki? Ściągniesz? Nie sądzę. Musisz jakoś nadrobić braki, jeżeli chcesz, żebym postawiła ci na koniec szkoły chociaż dopuszczający.

- Co mam zrobić? – nie interesowało mnie, co ta kobieta myśli o mojej nauce fizyki, a nawet nie wierzyłam w to, że ją interesuje moja matura, ale postanowiłam być miła. W miarę możliwości.

- Nie wiem, co możesz zrobić –udawała, że się zastanawia, bębniąc długi, spiłowanym na szpon, granatowym paznokciem, który wyglądał na sztuczny. Już wiem!- zawołała nagle, a ja wyobraziłam sobie żarówkę, zapalająca się nad jej głową. Wyglądało to tak zabawnie, że musiałam użyć całej siły woli, żeby się nie roześmiać. Cóż, zawsze miałam bujną wyobraźnię. – Napiszesz mi referat na pięć tysięcy słów, wyodrębniając wszystkie zagadnienia na temat oddziaływań. Odręcznie, na jutro –na jej twarzy znów zagościł triumfalny uśmiech, a mi szczęka dosłownie opadła.- A tu masz materiały – wręczyła mi kilka grubaśnych książek i teczek wypchanych po brzegi notatkami o oddziaływaniach.

Byłam tak wściekła, że nawet nie zwróciłam uwagi na to, że mój ładunek waży dobrą tonę. Pięć tysięcy słów odręcznie? Na jutro? Ręka mi uschnie! I czego, do cholery jeszcze? Mam się może pobawić w Picassa i narysować jej rysunki schematyczne do tematów? No błagam, bez jaj!

Pospiesznie zebrałam swoje rzeczy, i nie patrząc już na nauczycielkę, wybiegłam z klasy, głośno trzaskając drzwiami i wyobrażając sobie, jak pani Scott się krzywi. Czy mi się tylko wydaje, czy zaczynam mieć odruchy sadystyczne?

Nie zauważyłam nawet, kiedy jakiś chłopak wpadł na mnie, przygważdżając mnie do podłogi tak, że uderzyłam głową o zimne kafelki i rozsypałam materiały na referat. Zamknęłam oczy, gdy moje skronie zaczęły boleśnie pulsować.

- Ja przepraszam – odezwał się chłopak, zbierając moje książki. Był wysoki, jego ciało ładnie umięśnione,co było widać przez obcisły podkoszulek, a jego ruchy zgrabne i płynne. – Nic ci nie jest? – wyciągnął do mnie rękę, by pomóc mi wstać. Podniosłam się o własnych siłach, lekko zamroczona i wyrwałam mu z rąk moje rzeczy, które już zdążył podnieść z podłogi.

- Uważaj, jak chodzisz – warknęłam, posyłając mu jedno z moich zabójczych spojrzeń, którego sam bazyliszek by się nie powstydził.

- Daj spokój, przecież przeprosiłem – w jego ciemnozielonych oczach zalśniły iskierki irytacji. –Jestem tutaj nowy, i chciałbym…

- Pieprz się – rzuciłam przez ramię, nawet nie słuchając i ruszyłam w stronę szafki, by zamknąć w niej materiały na nieszczęsny referat. Chłopak stał chwilę zdezorientowany moim zachowaniem, a później machnął ręką i ruszył dalej w poszukiwaniu czegoś.

1 komentarz:

  1. Czytam, cztam....Bilie! Och uwielbiam go! GD to mój ulubiony zespół. A z tym chłopakiem to nie trudno się domyślić. Pani od fizy- wcieliłam ją w skórę mojej byłej matematyczki :D
    Czyam dalej....
    Chyba cię dodam do linków i była bym wdzięczna za to samo, choć do niczego nie zmuszam :)
    http://czarownica-z-ymsoriel.blogspot.com/
    http://historia-jess.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń