czwartek, 31 maja 2012

Rozdział 6



Reszta ferii w Los Angeles minęła mi wręcz błyskawicznie, tym bardziej, że nie miałam czasu się nudzić. W większość dni wstawałam o dziewiątej, co jak na mnie w dzień wolny od szkoły jest naprawdę wcześnie. Tato po śniadaniu zwykle ciągnął mnie na pływalnię. Z początku miały to być biegi, ale stanowczo zaprotestowałam. Pływać lubiłam od zawsze i nawet całkiem nieźle mi to wychodziło, czego nie mogłam powiedzieć o bieganiu. Moja kondycja byłą w takim stanie, że już po kilku minutach dostawałam zadyszki. Doszłam do wniosku, że skoro mam uganiać się za wampirami, to lepiej zadbać o swoją sprawność fizyczną i chyba tato pomyślał o tym samym.

Po południu zawsze schodziliśmy do piwnicy pod garażami, gdzie mój ojciec urządził sobie małą arenę do ćwiczeń i laboratorium. Manekiny imitujące wampiry walały się po całym pomieszczeniu, podobnie jak najróżniejsza broń, od potężnych kusz, poprzez kołki, na pistoletach z drewnianymi nabojami kończąc. Szczerze mówiąc nigdy nie byłam zwolenniczką porządku, ale takiego syfu już dawno nie widziałam, dlatego mój trening zaczęliśmy od postawieniu manekinów na miejsce i pozawieszaniu ważniejszej i bardziej prezentacyjnej broni na ścianach, a tej mniej ciekawej poupychaniu do kufrów i szuflad. Druga cześć pomieszczenia była czymś w rodzaju laboratorium oddzielonym od sali ćwiczeń ścianą. Były tam lampy o mocnych żarówkach, mikroskopy, komputer i inne nieznane mi narzędzia. Wszędzie było też pełno probówek i strzykawek. Jak później się dowiedziałam, w tym właśnie miejscu mój rodzic warzył napary z werbeny i tojadu. Werbenę w strzykawce można było wstrzyknąć bezpośrednio w wampira, jeżeli udało się podejść do niego wystarczająco blisko, co jest ryzykowne, chyba, że udaje się ofiarę. Tą w zamkniętej probówce można było wlać rzekomemu wampirowi do napoju, a tą w granacie (bo i takie były) można było obezwładnić więcej, niż jednego wampira. To były tylko niektóre z rad, jakie dawał mi mój ojciec podczas tych kilkugodzinnych warsztatów. Uczył mnie też, ja rozpoznać werbenę i gdzie ona najczęściej roście. To wszystko miało mi pomóc, i było tylko skróconym kursem dla łowców. Miałam go dokończyć na wakacje, a na razie tyle musiało mi wystarczyć.

W treningach często towarzyszył nam David. Cieszył się, że ja również weszłam już na drogę łowcy, dużo rozmawialiśmy o wampiryzmie i wszystkim z nim związanym. W czasie, gdy niczego nie świadoma Meredith wiła miłosne gniazdko dla niej i mojego brata w jednym z uroczych domków w Hollywood, pod pretekstem praktyk, David spędzał czas z nami. Co prawda ojciec wziął wolne, ale niektórych ważnych spotkań nie dało się odwołać, dlatego korzystaliśmy z tych chwil i jeździliśmy moim Antonem Martinem po ulicach Los Angeles. Pozwoliłam mu nawet raz prowadzić.

Niestety, wszystkie chwile, nawet te najprzyjemniejsze kiedyś dobiegają końca. Nadszedł więc czas, bym wracała do Greenwich, na co nie miałam najmniejszej ochoty. Nie tylko ze względu na pogodę. Po prostu tam, z ojcem i bratem koło siebie czułam się znacznie lepiej, niż na drugim końcu Stanów, z matka, która miała mnie gdzieś. Była też Judith, osoba, za którą tęskniłam najbardziej. Marzyłam, żeby kiedyś zabrać ją ze sobą do L.A i uświadomić, że jestem łowcą. Pytałam nawet o to tatę, ale on stwierdził, że lepiej na razie z tego zrezygnować. Lepiej, żebym najpierw ja sama się z tym oswoiła. Dwa dni przed moim wylotem moja bryka została wysłana na lawecie na Greenwich. Chciałam ją mieć od razu, kiedy przyjadę, ale niestety, wyszło na to, że musiałam czekać. W dzień wylotu dostałam od taty plan naszego domu z oznaczonymi miejscami ukrytych składzików z bronią łowców. W sumie było ich cztery, z tego co mi wiadomo, wszystkie wypełnione najróżniejszymi przyrządami do uśmiercania i obezwładniania wampirów, włączając w to wywary z werbeny, tak na dobry początek, bo musiałam się sama nauczyć je warzyć. Cóż, może być ciekawie.

Na lotnisku bardzo czule pożegnałam się z lepszą częścią mojej rodziny. Rozpłakałam się, i nawet uściskałam Mer na pożegnanie. W sumie bardzo polubiłam tą dziewczynę. Może i nie była jakoś specjalnie rozgarnięta, co tu ukrywać, ja też nie byłam, ale całkiem sympatycznie się z nią rozmawiało. Obiecała mi nawet, że jak już przyjadę na stałe do L.A, to zabierze mnie na zakupy do swoich ulubionych butików. Zapowiada się niesamowicie ciekawie. Ojcu przyrzekłam regularnie ćwiczyć na WF-ie, żeby popracować nieco nad moją kondycją. Gdyby teoretycznie jakiś wampir zaczął mnie gonić. Chociaż wiedziałam, że kondycja i tak mi nie pomoże. Wampiry poruszają się dużo szybciej niż ludzie. Obiecałam też regularnie do niego dzwonić. Tym bardziej, gdyby jakiś krwiopijca pojawił się w pobliżu.

Kilka godzin później stałam już na lotnisku w Columbus – stolicy naszego stanu. Rzecz jasna mżyło, no bo jak inaczej? Urocze przywitanie. Brakuje tylko transparentu „Witaj w domu, Sadie!”. W sali przylotów czekała już na mnie matka oraz paskudny ojczym. Pan doktor od siedmiu boleści, z większą ilością zer na koncie niż rozumu w głowie. Nie znosiłam go, ale cóż mogłam zrobić? Jeszcze tylko kilka miesięcy. W domu zastałam istny nieład. Mój młodszy przyrodni brat zaprosił swoich kolegów na nocowanie, dlatego też przez pół nocy nie miałam spokoju. Raz nawet miałam ochotę potraktować te bachory pistoletem z drewnianymi pociskami, ale jednak sobie odpuściłam. Zasnęłam nad ranem, a w mojej głowie królował obraz pary lodowato błękitnych oczu.





***



Siedziałam na trybunie przy szkolnym boisku, a słońce przyjemnie grzało mi plecy. Od rana pogoda była wyjątkowo ładna, chociaż raz na jakiś czas wiał zimny, porywisty wiatr. Byłam sama. Judith podczas ferii załapała wyjątkowo paskudne zapalenie oskrzeli, i teraz leżała w łóżku. Dzisiaj po szkole miałam ją odwiedzić i zanieść jej notatki.

Dużo myślałam o rzeczach, o których dowiedziałam się w Los Angeles. Tam wszystko wydawało mi się takie proste, rzeczywiste i bajkowe. Przez chwilę czułam się nawet jak bohaterka jakiejś książki. Teraz jednak, gdy wróciłam tutaj, wszystko nabrało innych barw. Nie, że przestałam w to wierzyć, chociaż cały fakt o wampirach i łowcach wydawał mi się abstrakcyjny. Po prostu zaczęłam odczuwać strach. Bałam się, że któregoś dnia w moim życiu pojawi się wampir, tak potężny jak te z opowieści taty. A mi przyjdzie go zabić. Będę musiała sama stanąć z nim do walki, bo w pobliżu nie było żadnego łowcy. Te potwory zagrażały ludziom, a chociaż nie przepadałam za większością ludzi, krwiopijców lubiłam jeszcze mniej. Wiedziałam jedno: nie dam się pozbawić życia, za kogoś innego. Nigdy nie przepadałam za drętwymi bohaterami bez wyrazu, którzy robili wszystko, by ratować kogoś innego kosztem własnego zdrowia i życia. Ja do nich należeć nie chciałam. Fakt, zrobię wszystko, żeby ratować ludzi, ale do granic możliwości.

- Lubisz to miejsce? – odezwał się głos po mojej lewej. Aż podskoczyłam na drewnianej trybunie.

Obróciłam się w stronę głosu. W postaci siedzącej obok mnie rozpoznałam chłopaka, którego opieprzyłam tuż przed feriami. Teraz podejrzanie mi kogoś przypominał…

- O ile dobrze pamiętam, kazałam ci się pieprzyć – wskazałam oskarżycielsko palcem w stronę niechcianego towarzysza. – A to oznacza w moim języku, że nie chcę cię widzieć, z tobą rozmawiać, czy chociażby przebywać w jednym pomieszczeniu. – starałam się nie podnosić głosu.

Uśmiechnął się pobłażliwie.

- Myślałem, że tamtego dnia byłaś po prostu wkurzona przez babkę od fizyki, ale widzę, że paskudny charakterek to ty masz na co dzień. A tak w ogóle to Stefan jestem – wyciągnął do mnie rękę.

Popatrzyłam na nią chwilę, zastanawiając się, czy warto. Zwykle nie zawierałam od tak nowych znajomości, ale teraz czułam się cholernie samotna, a dręczenie i wkurzanie tego chłopaka mogło być całkiem ciekawym zajęciem. W sumie spędzić z nim jedną przerwę mogę.

- Sadie – uścisnęłam jego dłoń. – I tak, lubię to miejsce.

- Sporo się o tobie mówi w tej szkole. Gdzie masz przyjaciółkę?

Wydawał mi się jakoś zbyt rozmowny. Tym bardziej, że przy Judith nauczyłam się słuchać, i dawać zdawkowe odpowiedzi. Nie należałam do wylewnych osób, ona natomiast bardzo.

- Jeszcze nie słyszałam, by o mnie mówiono. – zignorowałam pytanie o przyjaciółkę.

- Widocznie słabo słuchasz.

Zapadła cisza. Zwykle mi to nie przeszkadzało, nieraz wręcz było ulgą, ale dziwnie się czułam milcząc z nieznajomym chłopakiem, który przyglądał mi się, jakby chciał zajrzeć do mojej dusz. Nerwowo przekręciłam pierścień na palcu.

- Wiesz? Przypominasz mi kogoś. – zagadnęłam, gdy już nie mogłam wytrzymać.

- Kogoś bliskiego? – wstał i otrzepał dżinsy.

Pomyślałam o mężczyźnie z baru. Jego rysy twarzy bardzo przypominały mi Stefana, ale nic poza tym. Ale czy był mi bliski? Raczej nie.

- Nie. Zapomnij o tym. – mruknęłam.

Zabrzmiał dzwonek wzywający uczniów na lekcje.

- Co masz? – zagadnął.

- Historię.

- Ja też.

Obróciłam się i spojrzałam na niego mrużąc oczy.

- W której jesteś klasie? – zapytałam.

- Maturalnej.

- To po kij przeprowadzałeś się pod sam koniec semestru?

Wzruszył ramionami. Chyba nieco irytowała go moja podejrzliwość. Ale cóż poradzić? Skoro mam chronić to miasto przed wampirami muszę poznać swoich podopiecznych. Ruszyłam korytarzem w stronę klasy historii, a Stefan za mną. Jeszcze raz się obróciłam.

- Lepiej dla ciebie, żebyś udawał, że mnie nie znasz.

Wmaszerowałam do klasy, a oczy wszystkich uczniów zwróciły się na mnie i nowego. Jak zwykle, usiadłam w ostatniej ławce, a po chwili do klasy wszedł nasz nauczyciel. Całkiem miły profesorek w podeszłym wieku, który jak na mój gust powinien zostać emerytowany, ale w sumie mi nie przeszkadzał. Całkiem gościa lubiłam. Dużo opowiadał na lekcjach i zadawał mało do domu.

- Dzisiaj popracujecie w grupach – zaczął nauczyciel swoim spokojnym, ciepłym głosem, który często porównywałam do ognia na kominku. – Jak wiecie, mamy temat o kolonizacji Ameryki przez trzy europejskie państwa: Francje, Hiszpanię i Wielką Brytanię. Oczywiście tych państw było znacznie więcej, lecz to te trzy miały największy wpływ na rozwój kultury Stanów Zjednoczonych. Podzielę was na zespoły.

Nauczyciel zaczął wykrzykiwać nazwiska z listy w dzienniku i przyporządkowywać je do państw. Byłam w grupie z Ingrid, jedną z najlepszych uczennic tej klasy, Max’em, wielkim samotnikiem, Amy, wredną suką, którą jeszcze byłam w stanie znieść i niestety Stefanem.

- Jesteście Francją. – oznajmił nam profesor Morris. – Wasza trójka – wskazał na Ingrid, Max’a i Amy- musicie znaleźć argumenty, które uchronią Amerykę przed koloniami francuskimi. Natomiast wy – wskazał na mnie i Salvatore’a – szukacie argumentów, które pozwolą na kolonizację Ameryki przez Francję. To samo robi reszta! Na następnej lekcji zabawimy się w mały sąd. Ciekawi mnie, jak potoczą się losy naszego państwa w waszym wykonaniu. – nauczyciel puścił zawadiacko oko do uczniów. Był jednym z najbardziej lubianych nauczycieli w tej szkole. – Przykro mi nowy, masz twardy orzech do zgryzienia – mruknął do Stefana, który już się rozsiadł na miejscu Judith w mojej ławce.

- Tylko się nie przyzwyczajaj – trzepnęłam go podręcznikiem w ramię. – I bierz się do roboty, bo tamci zetrą nas w pył.

Wertowaliśmy podręczniki przez jakiś czas w milczeniu. Grupa naszych przeciwników już dawno znalazła kilka ciekawych rozwiązań, jednak ja nie mogłam się na niczym skupić. Dlaczego miałam być w grupie właśnie z NIM? Kiedy ON tak strasznie mi kogoś przypomina, że aż źle się z tym czuję. Nie potrafiłam tego wytłumaczyć, ale uczucie, które mnie ogarniało w bardzo, ale to bardzo mi się nie podobało. Byłam pijana, zakręcona… Jednak nie mogłam przestać. Od tamtej nocy cały czas o nim myślałam. Wiązał się z nim jakiś dziwny niepokój, którego nie byłam w stanie poprawnie zidentyfikować.

- Masz coś? – zagadną nowy. Nic nie miałam. W pewnym momencie nawet przestałam czytać. Kartki podręcznika wydawały się dziwnie puste.

- Nie. Będę musiała poszukać czegoś w domu. – odburknęłam mu.

Zabrzmiał dzwonek. Lekcja minęła mi podejrzanie szybko.

- Wymagam, aby grupy spotkały się po lekcjach i opracowały wszystko do końca. – zawołał nauczyciel za wychodzącymi.

Z racji tego, że była to moja ostatnia lekcja, udałam się do szafki, zabrałam z niej wszystko co potrzebne, i ruszyłam do wyjścia na parking. Tak, mój Aston Martin zdążył dotrzeć, więc bujałam się nim po Greenwich bez żadnych zahamowań. Uwielbiałam te zazdrosne spojrzenia, a bryka prezentowała się naprawdę ładnie w takie słoneczne dni, jak ten.

Nowy dogonił mnie prawie przy samym wyjściu.

- Podrzucić cię gdzieś? – zapytałam. Jak już miałam być miłą, to czemu nie pójść na całość?

- Przejdę się. Musimy się spotkać, żeby dokończyć nasze zadanie.

- Spoko, w bibliotece miejskiej o osiemnastej. Pasuje ci? – mój głos był beznamiętny. Nie mogłam sobie pozwolić choćby na krztę ironii w jego towarzystwie.

- Możemy spotkać się u mnie. Mam masę książek historycznych, kupiliśmy dom z pełną biblioteczką. – uśmiechnął się nieśmiało.

- Chwila, nie wiem, czy dobrze rozumiem. Zapraszasz mnie do swojego domu? Tak od razu? – tym razem nie mogłam powstrzymać sarkazmu.

- A czemu nie?

Wyszliśmy na zewnątrz. Pogoda o dziwo nadal była piękna.

- Czemu nie? – zacytowałam go. – To gdzie mieszkasz? Powiedziałeś „kupiliśmy”. Z kim mieszkasz?

Chłopak wyjął z plecaka zeszyt z którego wyrwał kawałek kartki i napisał coś na niej.

- Z bratem. – No tak, Sadie, geniuszu, powinnaś choć raz posłuchać Judith. Jej gadatliwość bywa przydatna

- No tak, przystojny starszy brat. Obiło mi się o uszy. – roześmiał się, a po chwili stanął jak wryty.

- Chyba jednak się nie przejdę.

- Czemu nie? – zagadnęłam.

- Bo mój przystojny starszy brat postanowił mnie odebrać. – warknął, mocniej akcentując słowa „starszy” i „przystojny”.

Podążyłam za jego wzrokiem. Teraz to mnie wryło.

O czerwone, zabytkowe Ferrari Cabrio opierał się TEN mężczyzna, przyglądając się mojemu Antonowi. Skórzana kurtka, obcisły podkoszulek, przydługie, czarne włosy, które rozwiewał wiatr i te oczy. Nie dało się go z nikim pomylić. Moje serce stanęło.

- To jest twój brat?! – zapytałam Stefana.

- Mhm. A co, znasz go? – przez chwilę wydawał się zaniepokojony.

- Czy znam? - zapytałam. Byłam coraz bardziej wkurzona. Ile jeszcze niespodzianek mnie czeka? – Lepiej usiądź, chłopcze, bo się przewrócisz.

Nie czekając na jego odpowiedź ruszyłam w stronę mężczyzny, po drodze przekręcając nerwowo pierścionek. Od jakiegoś czasu często to robiłam.

- TY!- krzyknęłam podchodząc do mężczyzny. Dźgnęłam go palcem w klatkę piersiową. – Ty chamie i ignorancie! Upiłeś mnie, a później zostawiłeś samą w samym środku Los Angeles!

Spojrzał na mnie, jakby z łaską. Mrugnął kilka razy, i dopiero później coś jakby sobie o mnie przypomniał.

- Ach, to ty. Pani nieszczęśliwa filozof. – jedna z jego brew znalazła się wyżej od drugiej. Uśmiechnął się ironicznie. Dokładnie tak, jak to zapamiętałam. Przeszedł dookoła mnie, przypatrując się uważnie. – W pierwszej chwili cię nie poznałem. Wyglądasz tak… inaczej, niż tamta dama w opresji, która aż prosiła się o ratunek. – przeciągał wyrazy, nadal okrążając mnie, niczym dziki zwierz polujący na swą ofiarę. – Poza tym z tego co pamiętam, sama chciałaś się upić.

- Zwyczajne „przepraszam” w zupełności mi wystarczy. – wbiłam w niego świdrujące spojrzenie. Była taki inny od gościa, którego poznałam w barze!

- Powiedz mi, dziewczyno, za co ja mam cię przepraszać? – najwyraźniej zadowolony z siebie usiadł za kółkiem. – Idziesz, Stefan? – zawołał do brata, który do tej pory przysłuchiwał się naszej wymianie zdań.

- O co tu chodzi? – zapytał przechodząc koło mnie.

- O to, że albo wyprosisz swojego brata z domu, albo spotkamy się w bibliotece- warknęłam, wpatrując się z nienawiścią w profil starszego Salvatore’a.

- Jakoś się go pozbędę, a wiesz, jakby co, to w domu są lochy – szepnął.

Uśmiechnęłam się. Perspektywa zakucia w kajdany tego debila, i zamknięcia go w piwnicy jak najbardziej mi się uśmiechała.

- Wchodzę w to – odszepnęłam, nachylając się do niego. – To gdzie mam przyjechać?

Chłopak podał mi kartkę. Szybko na nią zerknęłam.

- Ty wiesz, że w tym domu straszy? – zapytałam go. Nie słyszałam, żeby ktoś kupił jedyny w tym miasteczku dom, który stał na przedmieściach opuszczony od ponad dziesięciu lat.

- Jeżeli coś nawiedza ten budynek, to tylko Damon. – usłyszałam odpowiedź. Oboje się zaśmialiśmy.

- Słyszałem to! – samochód mężczyzny odjechał z piskiem opon.

- Właśnie załatwiłeś sobie spacer – mruknęłam i wsiadłam do mojego wozu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz