czwartek, 31 maja 2012

Rozdział 2

- Czego ta jędza od ciebie chciała? – Judith siedziała na jednej z trybun przy szkolnym boisku do koszykówki, trzymając w ręku jedną z ceglasto-pomarańczowych piłek, których tak usilnie strzegł nasz wuefista. Nas dwóch i tak nie powstrzymało to przed „pożyczeniem sobie” jednej. Oczywiście z zamiarem oddania jej za jakiś czas.
Wiedziałam, że znajdę swoją przyjaciółkę właśnie w tym miejscu. Właściwie spędzałyśmy tam każdą wolną chwilę, rozmawiając o swoich problemach i spisując od siebie nawzajem zadania domowe, niezależnie od pogody. W tej chwili akurat mżyło, jak przystało na początek marca w Ohio.
- No pomyśl, Judith, czego ona mogła ode mnie chcieć? – mruknęłam z sarkazmem. Nadal byłam zła, ale nie aż tak, jak kilka minut wcześniej.
- Aż tak źle? – zapytała Jud ze współczuciem, przeczesując jasne, wilgotne od mżawki włosy.
- Gorzej, niż źle. – Widząc jej pytające spojrzenie pospieszyłam z wytłumaczeniami. – No wiesz, zadała mi cholernie długi i cholernie trudny referat, który mam napisać w trybie natychmiastowym.
- Oświeć mnie.
Podałam jej suche fakty dotyczące zadania.
- To niewykonalne!
- A jednak mam to zrobić. Dalej dziwisz się mojej złości? To może pomóż mi coś wymyślić! – Nie mogłam się powstrzymać od dodania nieco sarkazmu do mojej wypowiedzi.
- A masz chociaż materiały?
- Och, o to się martwić nie muszę. Mam szafkę pełną nudnych książek o oddziaływaniach –zapewniłam ją.
- To ci pomogę. Ona nie rozpoznaje charakteru pisma, wiec możemy pisać na zmianę.
- W sumie niegłupi pomysł. Dzięki. – Rzuciłam plecak, usiadłam na trybunie obok przyjaciółki i ją uściskałam. – Jak ty ze mną wytrzymujesz?
- Nieraz jest ciężko – przyznała, spoglądając na zegarek. – Zostało dziesięć minut przerwy. Gramy? – zapytała, wskazując na piłkę.
- Pewnie! – Nie ma to jak mały mecz koszykówki na poprawienie humoru.
Zbiegłyśmy z trybun na betonowe, wilgotne boisko. Podała mi piłkę, a ja kozłując zdobyłam pierwszy kosz z dwutaktu.
- Jeden-zero! – zawołałam.
- Szczerze mówiąc, miałam nadzieję, że poprawie ci humor tą gra. No wiesz, taki to małe, a potrafi być takie wredne. – Obie zaśmiałyśmy się z aluzji Jud nawiązującej do pani Scott. – Poza tym mam newsa.
- Zainteresuje mnie? – zapytałam zapobiegliwie. Wiedziałam z doświadczenia, że moja przyjaciółka potrafi gadać kilka godzin od rzeczy o czymś, co nawet mnie nie interesuje.
- Myślę, że tak. Otóż mamy w szkole nowego ucznia! – Najwyraźniej była z siebie dumna. Rzuciłam w nią piłką z głośnym westchnieniem.
- Och, proszę… - zaczęłam.
- Tak wiem, wiem. Koniec z chłopakami do końca liceum, pamiętam! Ale szkoła już się kończy, za chwilę matura, a tobie naprawdę ktoś by się przydał. Trzy-jeden dla mnie! – krzyknęła, zdobywając kosz za dwa punkty. Szczerze mówiąc, przestałam się skupiać na grze, kiedy Judith wspomniała o nowym uczniu. Postanowiłam nie dać jej satysfakcji ze zwycięstwa i się odegrać. Złapałam piłkę i rzuciłam nią z białej linii. Odbiła się od tarczy i wpadła prosto do kosza. Za trzy punkty!
- Cztery-trzy – wystawiłam język do przyjaciółki.
- Mówię serio! – broniła się, drążąc temat mimo moich usilnych starań, by o nim zapomniała.
- Ja też mówię serio! Po ostatnich przygodach mam dosyć mężczyzn. Może na studiach kogoś poznam, ale nie teraz. Poza tym tu nawet nie ma nikogo interesującego. – To był fakt. Większość chłopaków w naszej szkole była albo sportowcami (uganiającymi się za piłką i rozwrzeszczanymi czirliderkami), albo ćpunami, dla których nie liczyło się nic prócz swojej działki, kompletnymi nieukami lub kujonami (UWAGA! Gatunek na wymarciu). Ci, którzy byli zwykłymi chłopakami, nawet nie grzeszącymi urodą, już od dawna byli pozajmowani, bo (wbrew pozorom) normalne dziewczyny, jak my, nie lecą na napakowanych półgłówków i przystojniaków, od których daje skrętami. Podzieliłam się moimi przemyśleniami z przyjaciółką.
- I tu się mylisz, kochana! Jest ten nowy, Stefan Salvatore. Z naszego rocznika. Przeniósł się tu z Nowego Yorku wraz ze starszym bratem – trajkotała entuzjastycznie, a ja powoli zaczęłam sobie coś uświadamiać.
- Na twoim miejscu bym się tak tym nie przejmowała, Jud. Co ci po jego starszym bracie? Nawet go pewnie nie spotkasz. A ten Stefan… To chyba na niego naskoczyłam.
Opowiedziałam blondynce o przygodzie pod salą od fizyki. Jej mina mówiła sama za siebie.
- I co, wskazałaś mu miejsce, którego szukał? – jej spojrzenie było surowe, niczym spojrzenie matki uczącej dziecko dobrych manier.
- Nie wiem, jakiego miejsca szukał. Po tym, jak na mnie wpadł, kazałam mu spadać.
- A dokładnie?
- Co dokładnie? – zgubiłam wątek.
- Co dokładnie mu powiedziałaś?
- Żeby się pieprzył.
- No to pozamiatane. – Dziewczyna znów rzuciła do kosza, tym razem nie trafiając. – Ty i te twoje odzywki.
- Daj spokój, to tylko chłopak! Byłam wściekła na Scott, nie dziw się. – Argument z nauczycielką fizyki chyba do niej przemówił.
- Wiem, ona cię nienawidzi i to z wzajemnością, nie dziwię się, że jesteś na nią zła. Ale nie przejmuj się, Sad. Jeszcze tylko jutro i ferie – próbowała mnie pocieszyć. Co z tego, że zaraz ferie, kiedy do jutra mam napisać referat, po którym przez najbliższe tygodnie będę dochodziła do siebie?
- Taak, kolejne dwa tygodnie w domu z tym nieogarniętym dzieciakiem, Tylerem, i ojczymem idiotą. Pewnie, już się nie mogę doczekać… – Moje słowa ociekały ironią. – Ty przynajmniej się stąd wyrwiesz.
- Do babci na Long Island. Wierz mi, nie mam ochoty jechać. Będzie nudno, jak zawsze.
- A jesienią jedziesz na Harvard, a ja nadal nie wybrałam college’u – żaliłam się nadal. W głębi serca dobrze wiedziałam, gdzie chcę spędzić kolejne cztery lata mojego życia. W słonecznej Kalifornii na jakimś dobrym uniwerku z rozszerzonymi zajęciami humanistycznymi i już nigdy nie wrócić do tej prymitywnej dziury zabitej dechami, jaką bez wątpienia było Greenwich.
- Z pewnością na coś się jeszcze załapiesz – zapewniła mnie Jud, po nietrafionym koszu.
- Z pewnością – mruknęłam. – Dziesięć- osiem dla mnie. Rzucasz? - podałam do niej. Dziewczyna zamachnęła się z całej siły i rzuciła piłką tak mocno, że ta, odbijając się od tarczy, wybiła ją ze śrubek podtrzymujących. Plastikowo- metalowa plandeka spadła z łoskotem na wilgotny beton.
- Coś ty zrobiła!? – zawołałam. Moje próby zachowania zimnej krwi spełzły na niczym.
- Nic! Tylko rzuciłam piłkę, a ona… To nie było specjalnie! – broniła się niebieskooka, ale widziałam, że sama się przestraszyła.
- Zwijajmy się stad, zanim ktoś nas zauważy – rozkazałam. Złapałyśmy pospiesznie swoje rzeczy z trybun i już po chwili byłyśmy na jednym ze szkolnych korytarzy w bloku sportowym. Obie dyszałyśmy i śmiałyśmy się jak wariatki. Po chwili zabrzmiał dzwonek wzywający nas na lekcje.
- Ta tarcza naprawdę musiała być słabo przykręcona – szepnęłam do przyjaciółki, gdy stałyśmy pod klasą od matematyki wyczekując przyjścia nauczyciela.
- Pewnie tak- odszepnęła, jednak słyszałam w jej głosie zmieszanie i strach. Miałam tylko nadzieję, że nie posądzą nas o szkody na mieniu szkoły.


***

- Sadie! Sadie!
Przekręciłam się na drugi bok, delikatnie uchylając oczy. Było ciemno. Spojrzałam na zegarek stojący na szafce nocnej. Pierwsza w nocy! Czy istnieje tak ważny powód, by o tej godzinie stawiać na nogi cały dom (przy okazji wyrywając mnie z miękkiego łóżka)?! Jeżeli tak, to jaki? Chcę go poznać i skopać mu jego szanowny tył.
- Sadie! – znowu usłyszałam głos mojej mamy. – Sadie, wstawaj!
Niechętnie wygrzebałam się z ciepłej pościeli, nałożyłam puszyste kapcie, wygładziłam piżamę i zbiegłam po schodach, przy okazji się potykając.
Angela stała w przedpokoju w niebieskiej flanelowej piżamie z szopą na głowie trzymając telefon stacjonarny w ręku. Przeszły mnie ciarki. Czyżby ktoś w szkole doniósł na mnie i Judith w sprawie zniszczenia kosza…? A nawet jeśli, to dlaczego dzwoniłby do nas o pierwszej w nocy?
- No, nareszcie! Ileż można cię wołać, Sadie?
- W przeciwieństwie do niektórych, śpię o tej porze – warknęłam. – Następnym razem proponuję wejść na górę i mnie obudzić, a nie drzeć się na cały dom, przy okazji budząc wszystkich oprócz mnie. I tylko bez pretensji proszę, nie moja wina, że mam twardy sen.
Zrobiła urażoną minę. Ostatnimi czasy, a właściwie od jej ślubu z Marcusem, nie układało się między nami.
- Ojciec dzwoni – wręczyła mi słuchawkę i poszła na górę. Poczułam podekscytowanie. Co mogło się stać? Nie rozmawiałam z nim od kilku tygodni.
- Cześć tatku! – zaświergotałam wesoło do telefonu, starając się nie sprawiać wrażenia zbyt zaspanej.
- Sadie, słonko! – sądząc po tonie jego głosu, on też był podekscytowany.
- Więc to ty śmiesz mnie budzić w środku nocy! Jutro idę do szkoły, wiesz? – zaśmiałam się. Ojciec od zawsze był tym rodzicem, który lepiej mnie rozumiał i którego mimowolnie bardziej kochałam.
- Przepraszam, zapomniałem o nieco innych strefach czasowych. Jak tam u ciebie, córeczko?
- U mnie? Jak zwykle o pierwszej w nocy. Usypiam. A w Ohio? Jak zwykle w marcu, chłodno.
- Czyli nie masz planów na ferie wiosenne?
Coś tu jest nie tak. Tato pyta o ferie? Czyżby…
- Raczej będę siedziała w domu – odparłam szybko.
- To dobrze, bo tak sobie pomyślałem, że może chciałabyś przyjechać do mnie, do LA?
Tak! Wreszcie ta propozycja, na którą czekałam od… Ach, nieważne ile! Słońce, palmy, plaża. Pewnie! Już lecę, tatuśku!
- Z chęcią cię odwiedzę. Tylko kiedy?
- Wszystko załatwiłem z twoją matką. W sobotę wieczorem wsadzi cię do samolotu, a w niedzielę będziesz już u mnie. Na całe dwa tygodnie.
To, co się teraz działo było więcej niż niesamowite, było nierzeczywiste. Od dawna marzyłam o tym, żeby odwiedzić tatę, ale nigdy nie miałam ku temu sposobności. Poza tym, nigdy nie byłam w Los Angeles. Spotkam się z Davidem, razem pooglądamy uniwersytety w mieście… Może wybiorę się (tak jak on) na University of California z placówką w Los Angeles? To podobno dobra uczelnia.
- I co, zgadzasz się? – tato przerwał moje rozmyślania.
- Oczywiście! Musze zacząć się pakować, to już pojutrze… Mam tyle rzeczy do zrobienia!
- Najpierw się wyśpij. Odbiorę cię w niedzielę na lotnisku, będziemy w stałym kontakcie.
- Okey, dobranoc, tato! – posłałam całuski do słuchawki i się rozłączyłam.
Stałam chwilę z telefonem w ręce, rozmyślając, po czym wbiłam jeszcze jeden numer.
- Sadie? Co się stało? Wiesz, która godzina? – Judith odebrała dopiero po piątym sygnale. Była zaspana, jak ja jeszcze kilka minut temu.
- Tak, wiem, która godzina, i tak, stało się, i to dużo – z podniecenia mówiłam strasznie szybko.
- Opowiadaj! – rozkazała już bardziej przytomnie.
- Narzekałam ci dzisiaj, że moje ferie będą nudne, prawda? – wkurzałam ją, nie przechodząc od razu do sedna sprawy.
- Prawda.
- Otóż nie będą! – streściłam jej szybko rozmowę z ojcem. Przez chwilę w słuchawce nie było słychać żadnego dźwięku. – Jud, jesteś?
- Tak, tylko… to cudownie! – była zachwycona.
- Pogadamy jutro w szkole – zapewniłam ją.
- Kolorowych snów – rozłączyła się, a ja wróciłam na górę, marząc o Kalifornii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz