czwartek, 31 maja 2012

Rozdział 3

Siedziałam w klasie turyst

ycznej ogromnego, czterosilnikowego samolotu, właśnie podchodzącego do lądowania na wielkim lotnisku w Los Angeles. Nienawidziłam samolotów. Lot sam w sobie nie był taki zły, ale przy lądowaniu wariowałam. Ten szum w uszach i ciśnienie doprowadzały mnie do szału. Pocieszałam się jedynie myśl, że już za kilka chwil spotkam się z ojcem i bratem. Szum ciągle narastał, aż w końcu ogromna maszyna opadła na koła, a na fotelu przede mną pojawiła się świecąca na zielono informacja o tym, że pasażerowie mogą odpiąć pasy i włączyć telefony.

Nie widziałam się z nimi od ponad dwóch lat. Ostatnio spotkaliśmy się na moich szesnastych urodzinach, kiedy to tato zabrał mnie, Davida i Judith na wycieczkę do Nowego Joru. Niestety, przez problemy w pracy, nie mógł pojawić się na mojej osiemnastce, dwa miesiące temu. Miałam nadzieję, że w te ferie chce mi to jakoś wynagrodzić. Prawda była taka, że pierwszy raz w życiu byłam w Kalifornii. Odkąd ojciec się od nas wyprowadził, zawsze to on przyjeżdżał do mnie, nigdy ja do niego. A teraz miałam spędzić całe dwa tygodnie w Mieście Aniołów, nadrabiając zaległości z najbliższymi, odpoczywając i przede wszystkim oglądając miejscowe uczelnie. W końcu do jednej z nich chciałam się wybrać na jesieni. Koniec z nudnym Greenwich, ogłupiałą społecznością małego miasteczka, gdzie wszyscy wszystkich znają i nie można zaszaleć, żeby zaraz wszyscy o tym nie plotkowali, koniec z mieszkaniem z pokręconą matką, zarośniętym ojczymem lekarzem i wkurwiającym przyrodnim bratem. Witaj słoneczne Los Angeles! Witaj nowe życie!

Pasażerowie zaczęli powoli wychodzić z samolotu. Nie zamierzałam się pchać, by zostać zgnieciona przez tłum ludzi, gdzieś się spieszących. Ja miałam czas, jak zawsze, z resztą. Gdy nareszcie stanęłam na schodach samolotu, gorące słońce mnie oślepiło, a lekka bryza rozwiała moje włosy. Wyciągnęłam z torby wielkie okulary przeciwsłoneczne, na które kiedyś namówiła mnie Judith. Teraz wreszcie się przydadzą. Momentalnie zrobiło mi się gorąco. Miałam na sobie czarne dżinsy, czerwono czarną kraciastą koszulę oraz czerwone trampki za kostkę – całkiem rozsądny strój na marzec w Ohio, lecz nie na Kalifornię. Tu panowało lato. Z jednej strony lotniska rozciągała się pustynia, a z drugiej widziałam wysokie wieżowce i inne zabudowania miasta.

Po kolejnej odprawie celnej i odebraniu bagażu opuściłam ogromny i cudownie klimatyzowany gmach lotniska i ruszyłam w stronę parkingu, ciągnąc sobie nie taką znowu ciężką walizkę.

- Sadie! – usłyszałam za sobą znajomy, lekko zachrypnięty od wieloletniego palenia głos. Obróciłam się i dostrzegłam tatę stojącego obok jakiejś długonogiej brunetki, z trzydniowym zarostem na twarzy. Rzecz jasna na twarzy taty, nie brunetki.

- Tato! – wrzasnęłam, rzucając bagaż i wtulając się w pierś dawno nie widzianego rodzica. Kraciasta, beżowa koszula ojca pachniała mocną kawą z Kolumbii i kubańskimi cygarami, które były importowane na jego specjalne zamówienie. Odkąd tylko pamiętam, jeszcze gdy tato mieszkał z nami, marzyłam, by zaciągnąć się jednym z tych cygar, ale zawsze coś mnie powstrzymywało. Czyżby poczucie moralności?

- Mogłaś poczekać w budynku. Tam jest klimatyzacja, a dzisiaj nieźle grzeje. Mam nadzieję, że zabrałaś jakieś letnie ciuchy? – puścił do mnie oko.

- Jasne! – oczywiście nie ruszyłabym się z domu do stanu na drugim końcu kraju bez wcześniejszego sprawdzenia prognozy pogody. Różnie to z tymi przesądami na temat klimatu bywa.

- Jak ci minął lot, kochanie?

- Całkiem, całkiem. Trochę turbulencji, nie mogłam spać, a kawa była okropna – czyli norma w tanich liniach lotniczych, dodałam już w myślach. – Zamierzasz mnie przedstawić? – wskazałam na brunetkę. Laska taty? Wątpię.

- Och, to… - zaczął tato.

- Jestem Meredith – przedstawiła się dziewczyna melodyjnym, słodkim (aż do przesady) głosikiem. – David nie mógł się zjawić. Ma praktyki w kancelarii, wiec uznałam, ze miło będzie, jeśli pojawię się tu za niego. W końcu niedługo zostanę częścią tej rodziny.

Dopiero teraz mnie olśniło. Dziewczyna Davida! Obiło mi się o uszy, kiedy kilka tygodni temu rozmawiałam nim przez telefon, ale kompletnie o tym zapomniałam!

- Sadie, ale to chyba już wiesz. – przedstawiłam się, wyciągając do niej rękę. Uścisnęła ją niepewnie. Jej paznokcie były pomalowane na krwistą czerwień – ponoć ten kolor świadczy o pewności siebie. Cóż, u tej dziewczyny tego nie widziałam. – Miło mi – uśmiechnęłam się do niej. Och, nie ma to jak grać uroczą, młodszą siostrzyczkę!

- To mi jest miło. Dave dużo mi o tobie opowiadał. Ponoć jesteś niezwykła – jeśli mówiąc „niezwykła”, miała na myśli niezwykłe monologi z sama sobą, to się nie myliła. Dave? Jak to mydełko? Dziewczyno, proszę, wysil się na coś oryginalniejszego!

- Zobaczymy, czy miał racje – postanowiłam zakończyć tą tandetną wymianę uprzejmości.- Możemy już jechać? Gorąco mi! – zwróciłam się do taty, nonszalancko wachlując się książeczką z dokumentami.

Tato wziął mój bagaż i poprowadził przez parking. Zatrzymał się przy sporym, czarnym Jeepie, z lśniącą, beżową tapicerką.

- Dorobiłeś się tato! – zawołałam, wygodnie rozsiadając się na fotelu pasażera. Zdjęłam wielkie okulary przeciwsłoneczne i przymknęłam oczy. – Jest bosko!

- Bosko, to dopiero będzie, jak zobaczysz mieszkanie! – odkrzyknął tato, zatrzaskując bagażnik. – Ale cieszę się, że ci się podoba. W domu mam też coś dla ciebie.

W drodze przez miasto podziwiałam zabudowania wielkiego miasta, kolebki gwiazd. Ludzie spacerowali ulicami w letnich ciuchach. Wszystko było tu takie… inne. Tato puścił stara płytę AC/DC, i akompaniował wokaliście przy Highway to Hell. Meredith, która musiała zadowolić się tylnimi siedzeniami, ględziła coś o mieście, zupełnie nie zrażona faktem, że zarówno ja, jak i mój ojciec ją ignorujemy. Zmęczył mnie długi lot, dlatego byłam zadowolona, gdy tato zjechał do podziemnego parkingu jednego z pięknych szklanych penthouse’ów. Zaparkował obok uroczego Astona Martina Cabrio, w którym momentalnie się zakochałam. Brytyjski klasyk z lat sześćdziesiątych, wyprodukowano jedynie siedemdziesiąt takich, w dodatku ten był idealnie odrestaurowany. Ciekawe, kto był szczęśliwym posiadaczem takiego cuda?

Niechętnie oderwałam oczy od samochodu i ruszyłam do windy za tatą ciągnącym moją walizkę. Meredith szła za nami, szepcząc coś do telefonu komórkowego. Na czwartym piętrzę tato otworzył jedne z wielkich, mahoniowych drzwi i wciągnął mój bagaż do środka.

- No Sadie, możesz się rozgościć.

Mieszkanie taty było duże, przestrzenne i urządzone w nowoczesnym stylu. Podłogi wyłożone czarnymi panelami kontrastowały z śnieżnobiałymi ścianami. Ogólnie całe mieszkanie było utrzymane w kolorystyce bieli, czerni i czerwieni z domieszkami szarości. W salonie stała sofa i dwa fotele obite czerwoną skórą, na szafkach stały wazony o dziwnych, asymetrycznych kształtach, a na ścianach wisiały fotografie, oprawione w proste, czarne ramki. W centrum pomieszczenia stał wielki, czerwony fortepian, który szczególnie przykuł moją uwagę. Zamiast jednej ze ścian, salon miał ogromne okno, jak to w szklanych penthause’ach bywa, przez które było pięknie widać panoramę miasta. Na piętro prowadziły białe, zakręcone schody ze srebrną poręczą. Całość dawała niesamowity efekt.

- I jak ci się podoba? – ojciec szturchnął mnie ramieniem.

- Jest cudownie! – przyznałam. Lubiłam prostotę wnętrz. – Szczególnie to – wskazałam na fortepian, a tato uśmiechnął się z dumą.

- Chodź, pokażę ci twój pokój – zaczął wnosić moją walizkę po kręconych schodach.

- Zaraz, zaraz. Mam własną sypialnię? – ruszyłam za nim.

- A myślałaś, że będziesz spać na kanapie? – piętro było już mniej awangardowe, chociaż kolory pozostały te same. Korytarz, z którego wychodziły trzy pary drzwi był wyściełany białym, puchatym dywanem. – Kiedy kupiłem to mieszkanie, przewidziałem, że prędzej, czy później będziesz chciała mnie odwiedzić, a może nawet zamieszkać ze mną, córcia.

Ojciec otworzył przede mną ostatnie drzwi. Pokój, w którym się znalazłam był przestrzenny, a zarazem przytulny, aż biło od niego ciepło. Ściany były pomalowane na waniliowy kolor, a przez jedną z nich biegł orzechowy pas z motywem pnących się liści. Meble były proste i jasne, tak samo jak panele. Dywan był puchaty jak ten na korytarzu, tylko że beżowy. Podobne jak w salonie, jedną ze ścian mojego pokoju było ogromne okno. Pod jedną ze ścian stało ogromne drewniane łóżko ze stertą poduszek przykryte brązową narzutą. Na biurku stojącym przy oknie stał czarny komputer wyglądający na nieużywany. W kącie stał beżowy fotel, obok niego stojak z gitara, wieża z sporymi głośnikami, i gramofon. Półka w tym kącie była zapełniona starymi, wielkimi płytami do gramofonu, kasetami i zwykłymi płytami. Na komodzie stało kilka ramek ze zdjęciami, które zostały zrobione za starych dobrych czasów, jeszcze w Greenwich. Jednym słowem pokój moich marzeń!

- I jak ci się podoba? – tato przerwał ciszę.

- Jest idealnie! – szepnęłam. - Nie! Jest lepiej, niż idealnie. Tato, przeszedłeś samego siebie!

- Jeżeli zamarzą ci się studia w Los Angeles, możesz śmiało się tu wprowadzić. Pokój, jak i reszta mieszkania są do twojej dyspozycji.

Wyszedł, zostawiając mnie z walizką. Zabrałam się za wypakowywanie jej skromnej zawartości, składającej się z kilku topów, kilku t-shirtów, kilku par dżinsów, paru par krótkich spodenek, koszuli, legginsów, zapasu bielizny, wygodnej bluzy z kapturem, trampków (uznałam, ze na glany tu za ciepło), balerin i klapków. I oczywiście skórzanej kurtki. Kosmetyczkę i pudełko z biżuterią zaniosłam do łazienki, którą miałam dzielić z bratem i jego dziewczyną. Ciuchy poupychałam w szafkach i szufladach. Na szafce nocnej, na której stała już lampa do czytania położyłam telefon, MP3 i „Wywiad z Wampirem” Anne Rice, którego czytałam już enty raz. Kochałam tą książkę przede wszystkim za przedstawienie w niej jakże złożonej i fascynującej psychiki wampira. Nieraz pragnęłam, by ktoś taki, jak Louis de Pointe du Lac* istniał naprawdę…





***



- Sadie, pobudka!

Otworzyłam leniwie oczy, początkowo nie zdając sobie sprawy z tego, co się dzieje, gdzie jestem i kto do jasnej cholery mnie budzi. Dopiero po chwili łączenia wątków dotarło do mnie, że leże w mojej idealnej sypialni w L.A, a głos, który mnie budzi należy do mojego psychicznego starszego brata. Błyskawicznie wyskoczyłam z łóżka i szybko poprawiając ogromny, rozciągnięty podkoszulek i krótkie shirty, które służyły mi za piżamę i wpadłam w braterskie objęcia.

Wczoraj byłam tak zmęczona podróżą i ogólnie wszystkim, że od razu po kolacji udałam się do łóżka, nie czekając na powrót brata do domu. Meredith uparła się, że posprząta po posiłku zamówionym z włoskiej restauracji i poczeka na swojego chłopaka, a tato umknął do swojego biura, usprawiedliwiając się nawałem pracy, jednak ja byłam pewna, że nie ma ochoty siedzieć z Meredith, ciągle zachwycającej się Davidem. Wyszło na to, że kiedy tato uwijał się z papierkową robotą, a brunetka zwinnie pakowała naczynia do zmywarki, ja już dawno spałam.

- Zmieniłaś się – przyznał mi brat, kiedy trochę się od niego odsunęłam.

- Wydoroślałam – poprawiłam go i zmierzyłam krytycznym spojrzeniem. On nie zmienił się ani trochę! Wysoki, wysportowany w spodenkach khaki i spranym podkoszulku, ze świeżo ogoloną twarzą, jasnymi włosami i szmaragdowymi oczami (dokładnie takimi jak moje) mógłby uchodzić za modela, który przed chwilą zszedł z wybiegu. Byłam pewna, że każda dziewczyna na ulicy się za nim oglądała. Byłam dumna z tego, że mój brat jest takim przystojniakiem, a Meredith była cholerną szczęściarą.

- Możliwe – łobuzerski uśmiech. Zbieraj się siostra!

- Hę? – inteligentnie, Sad.

- Pod prysznic, ubierz się, umaluj, czy co tam chcesz, chyba, że wolisz jechać w piżamie.

- Jechać gdzie? – czy wspominałam już, że rano mój mózg działa na trybie oszczędzania energii? Jeżeli nie, to teraz to mówię.

- Na przejażdżkę po Los Angeles, oczywiście! Skoro już tu jesteś, to musisz chociaż trochę zwiedzić miasto. Tato wspominał, że chcesz tu studiować. Możemy po drodze zahaczyć o kilka uczelni – wytłumaczył cierpliwie.

- Ale czy musimy to robić z samego rana? – jęknęłam, grzebiąc w szafce w poszukiwaniu czegoś do ubrania.

- Jak zaczniemy teraz, to na kolację wrócimy do domu, a jutro wielki dzień! – puścił do mnie oczko. – Opowiem ci wszystko w aucie. Ach, i ubierz się w coś lekkiego. To nie Ohio, Sadie, tutaj w marcu bywa naprawdę gorąco – wskazał na moją skórzaną kurtkę wiszącą na oparciu fotela. – Lepiej zostaw to w domu.





***



- Że co, proszę?! Nie, nie, nie! To nie możliwe, jeszcze raz. Co?!

Siedziałam na miejscu pasażera w kabriolecie mojego brata. Wiatr rozwiewał mi włosy. To, ze zrezygnowałam z dżinsów i skóry na rzecz topu na ramiączkach i krótkich spodenek, było słuszną decyzją, bo na dworze było naprawdę ciepło. Na szczęście z trampek nie zrezygnowałam. Zwiedziliśmy spory kawałek Los Angeles, w tym uniwersytet, na którym uczył się David. Jak na publiczną uczelnie zrobił na mnie ogromne wrażenie. Już postanowiłam, że jeszcze w tym tygodniu złożę papiery do University of California In Los Angeles, i kolejne cztery lata mojego życia spędzę tutaj. Z ojcem i bratem, z daleka od ponurego Greenwich. Może nawet się opalę?

Właśnie zjeżdżaliśmy ze sławnego wzgórza z napisem „Hollywood”, kiedy mój szanowny brat uznał za stosowne poinformować mnie, że…

- Tak, Sad. Żenię się. Jutro biorę ślub z Mer – oznajmił ze stoickim spokojem. Bardzo mnie tym zaskoczył. Nie, żebym miała coś przeciwko Meredith. Znałam ją od wczoraj i praktycznie nie zdążyłam jej poznać, a co dopiero polubić. Nie wyglądała na kogoś złego, i była całkiem ładna, ale żenić się?! Ślub nie pasował do mojego brata. On zawsze był takim wolnym strzelcem. Nie sądziłam, ze kiedykolwiek weźmie ślub, tak samo jak ja. To nie pasowało do nas obojga.

- Ale jak to możliwe?- nagle ogarnęły mnie wątpliwości.. – I tylko po to mnie tu ściągnęliście? Chcesz, żebym wzięła udział w twoim ślubie i to wszystko?

- Nie, to tylko pretekst, żeby cię wreszcie tutaj ściągnąć, siostruś – uśmiechnął się, ukazując rząd śnieżnobiałych zębów. Skrzywiłam się.

- Ile razy mam cię grzecznie prosić, żebyś nie mówił do mnie siostruś? Wiesz, że tego nie znoszę. Z resztą mniejsza o to. Czemu nie zaprosiłeś matki?

- Zaprosiłem całą waszą czwórkę – nie, Davidzie, nie waszą. Ja nigdy nie byłam ich. – To Angela odmówiła przyjazdu, wiec postanowiliśmy z ojcem nic ci nie mówić, dopóki się tu nie pojawisz.

Tak, matka i jej oryginalność. Nie pojawienie się na ślubie swojego pierworodnego, to całkiem w jej stylu.

- Wiec jak, Sad? Uczynisz mi ten zaszczyt i zechcesz się pojawić na tej skromnej uroczystości?

A mam inne wyjście? – chciałam zapytać. Chciałam sprawić mu przyjemność, musiałam iść.

- Problem w tym – zaczęłam powoli. – Że nie mam się w co ubrać.

David przytulił mnie, pozostawiając na chwilę kierownicę samej sobie.

- Możesz przyjść nawet w skórze, postrzępionych dżinsach i glanach. Liczy się twoja obecność.



* Louis de Pointe du Lac – główny bohater pierwszego tomu „Kronik Wampirów”, „Wywiadu z Wampirem” autorstwa Anne Rice.

1 komentarz:

  1. Czyżby zbirzność imion? Jeszcze chwila i będą mieli dziecko o imieniu Jeremy :D

    OdpowiedzUsuń