czwartek, 31 maja 2012

Rozdział 4

Niestety, o skórzanej kurtce, postrzępionych dżinsach i glanach mogłam śmiało zapomnieć.
Następnego dnia rano, gdy beztrosko wylegiwałam się w łóżku, do mojej sypialni bezczelnie wtargnęła Meredith ubrana w różowy dres. Na głowie miała turban z ręcznika, a na twarzy uśmiech rodem z horroru o psychopatycznej pannie młodej.
- Przykro mi, ze muszę cię wyciągać z łóżka tak wcześnie. Pewnie nie zdążyłaś się jeszcze przyzwyczaić do zmiany stref czasowych i potrzebujesz więcej snu, ale to dla mnie naprawdę ważny dzień, a ślub już o szesnastej! – szczebiotała radośnie.
- Rozumiem – zapewniłam ją, wygrzebując się z łóżka, chociaż nie miałam na to najmniejszej ochoty. Co do jednego miała rację, zdecydowanie potrzebowałam więcej snu. – Postaram się niczego nie schrzanić.
Cóż, każdy noszący, lub mający nosić nazwisko Howard prędzej czy później musi poznać moje chore poczucie humoru i talent do chrzanienia wielu prymitywnych rzeczy. Ale widać Meredith to nie przeszkadzało.
- Mam nadzieję. Ja już się wykąpałam i mogę zacząć się szykować, wiec teraz ty wskakuj pod prysznic, a ja skoczę po kilka drobiazgów, które pomogą nam się wyszykować.- Zaraz, zaraz! Nie było mowy o wspólnym szykowaniu się! – I musimy coś zrobić z twoimi włosami – brunetka przyjrzała się szopie na mojej głowie, biorąc w palce jedno pasemko moich włosów. Czyżby z zawodu był fryzjerką? Zmarszczyła zabawnie czoło. Ciekawe, czego ona się spodziewała? Dopiero wstałam z łóżka!
Szybko wzięłam prysznic, wysuszyłam włosy i w dresach wróciłam do sypialni, którą Mer w błyskawicznym tempie zdążyła zmienić w salon piękności. Na biurku, które robiło teraz za toaletkę stało lustro, dookoła poustawiane były najróżniejsze kosmetyki. Przyszła panna młoda krzątała się przy swojej fryzurze z pokaźnych rozmiarów tubą lakieru do włosów. Ciemne, długie pukle zakręciła w lekkie fale, a kilka pasemek z tyłu spięła spinkami. Miała lekki makijaż. Na powieki położyła trochę jasnobrązowego cienia, kontury oczu podkreśliła kredką, a rzęsy czarną mascarą.
- No, teraz możemy zająć się tobą, siadaj – wskazała mi krzesło. Z miną męczennicy zajęłam miejsce, a brunetka od razu zabrała się za czesanie moich włosów. Zdawałam sobie sprawę, że to jej ślub, jej dzień i nie powinna mi pomagać się wyszykować, ale praca szła jej tak zgrabnie, że aż żal było przerywać. I tak, wiem, że jestem cholerną egoistką.
Po trzech godzinach męczarni byłyśmy już gotowe. Meredith stała przed lustrem przymontowanym do mojej szafy i przeglądała się. Miała na sobie prostą, białą sukienkę na ramiączkach, sięgającą lekko za kolano, białe skórzane sandały na szpilce, a na włosach wczepiony zwiewny biały welon. Może skromny strój, ale idealny na ciepły dzień w Los Angeles. Co więcej, wyglądała w nim naprawdę pięknie, a blask i szczęście aż od niej biły.
Obok niej w lustrze odbijała się osoba, której w pierwszej chwili bym nie poznała. Brunetka zakręciła moje włosy w drobne loczki, a grzywkę wyprostowała i spryskała lakierem tak, ze czułam się, jakbym miała na głowie hełm. Granatowa sukienka przed kolano z dekoltem w łódkę, prezent od taty, idealnie podkreślała moje kobiece atuty, a czarne szpilki, w których na początku nie byłam w stanie się poruszać, i co nadal sprawiało mi kłopot, wydłużały moje nogi o całe osiem centymetrów. Oczy podkreśliłam czarnym pigmentem i mascarą, jak lubiłam, jednak Meredith zmusiła mnie do pomalowania ust na czerwono. Wyglądałam szałowo, niesamowicie, seksownie i kobieco, jednak pozostawał jeden problem. To nie byłam ja. Szpilki i sukienki może i pasowały do miastowych panienek, ale Sadie Howard, którą wszyscy znali nigdy się tak nie ubierała. Poświęcanie własnych wygód dla innych nigdy nie było moją mocną strona, jednak ten jedyny raz w życiu postanowiłam to zrobić. Dla wyższego dobra, a może dlatego, że inaczej David mnie ukatrupi.
- Gotowe? – wzdrygnęłam się, słysząc głos taty. Byłam gotowa?
- Gotowa? – szarpnęłam do Meredith, która skinęła ledwo zauważalnie głową. Chyba zaczynała się tremować. – To twój dzień!
- Wiem – podała mi czarną kopertówkę, w której znalazłam mój telefon, szminkę, paczkę chusteczek i kilka dolarów.
- Już idziemy! – zawołałam do taty. Spojrzałam jeszcze raz w lustro. Świat należy do ciebie, mała. – pomyślałam i pociągnęłam moją towarzyszkę za ramię po kręconych schodach.
- Ślicznie wyglądacie – David wystrojony w garnitur z białą różą w butonierce podał brunetce bukiet z takich samych kwiatów i objął ją w pasie. Tato też wystroił się w garnitur, ale nie wyglądał on na nim aż tak imponująco jak na moim przystojnym bracie.
- Możemy już jechać? – ponaglałam. - Na wybrzeże kawałek drogi, a niedługo rozpoczną się godziny szczytu i mogą być korki.
- Na wybrzeże? – panna młoda zrobiła zdziwioną minę. No tak, ona o niczym nie wiedziała. Sadie, geniuszu, jak nikt inny potrafisz zepsuć niespodziankę! – skarciłam się w myślach.
Tato i David patrzyli na mnie ten pierwszy z politowaniem, za to drugi z szczerą złością w oczach. Ups! A miałam niczego nie schrzanić…


***


Promienie popołudniowego słońca odbijały się w lazurowych wodach zatoczki, które lekko falowały, rozbijając się o skałki i piaszczystą plażę. Wiatr rozwiewał idealne fryzury zgromadzonych i unosił dookoła mieszankę zapachu morza i drogich perfum. W altance ustrojonej białymi liliami na końcu drewnianego pomostu stała młoda para, a pośrodku nich kapłan wypowiadający formułki niezbędne do zawarcia związku małżeńskiego. Po wypowiedzeniu ceremonialnego „tak” i nałożeniu na palce młodych małżonków obrączek z białego złota, wszyscy zaczęli wracać pomostem w stronę limuzyn i taksówek, które tam na nich czekały. Dookoła panowała atmosfera wszechobecnej miłości, od której mnie mdliło.
Kolacja dla uczczenia świeżo zawartego związku małżeńskiego miała się odbyć w jednej z kameralnych restauracji, jakich w Los Angeles pełno, o zmyślnej nazwie „Roses”. Po zjedzeniu ciepłego posiłku, składającego się z zupy krabowej, steku, wielu wykwintnych dań, których nazw nie znałam i przepysznych lodów czekoladowych z bitą śmietaną i polewą na deser miałam już dosyć tego całego ślubu, wiec cicho wstałam od stołu.
- Gdzie się wybierasz, Sadie? – cholera, czy tato musiał mieć zawsze oczy dookoła głowy?
- Ekhem… przewietrzyć się – wyjąkałam i ruszyłam nieco chwiejnym krokiem (ośmiocentymetrowe szpilki wcale nie ułatwiają chodzenia nie wprawionym, czułam się prawie jak pierwszy raz na łyżwach) w stronę wyjścia.
Chłodne wieczorne powietrze wypełnione zapachem spalin wielkiego miasta owiało moją twarz. Poczułam ulgę, stojąc tak na chodniku i po prostu głęboko oddychając. Zaczęłam iść jednym z chodników przy szerokiej ulicy cały czas bacznie pilnując wzrokiem restauracji, w której jadłam obiad. Przecież nie chciałam się zgubić, tylko chwilę odetchnąć. Przeszłam na druga stronę ulicy, omijając trąbiące na mnie żółte taksówki.
Kilka przecznic dalej trafiłam na wejście do klubu, nad którym wisiał zamazany szyld. Idealnie. Cóż, pieprzyć ślub, pieprzyć maniery, pieprzyć przyzwoitość! Sadie idzie się upić!


***

Właśnie w taki sposób znalazłam się na jednym z wysokich stołków przy barze w uroczym klubie stylizowanym na lata dwudzieste ze szklaneczką whisky z lodem w ręku. Prawie nie czułam stóp, tak obtarły mnie buty. Uroczo. Na szczęście barman pilnował, by nie zabrakło mi trunku, i gdy tylko w mojej szklaneczce zaczynało być widać dno, szykował nową porcję. Z głośników sprytnie ukrytych wśród barowych mebli żałośnie zawodził Cohen. Kilka par bujało się na parkiecie , poza tym było praktycznie pusto.
In my secret life, In my secret life – zaczęłam mu cicho wtórować.
- Mogę się dosiąść? – usłyszałam obok siebie cichy, głęboki głos i dźwięk odsuwania krzesła. Odwróciłam się i złapałam spojrzenie pary niebieskich, przenikliwych oczu. Ich właściciel był równie niezwykły. Miał atletyczną sylwetkę, czarna koszulka opinała idealnie wyrzeźbiony tors i brzuch, blada cera lekko lśniła w blasku lekko przygaszonego klubowego światła. Jego ciemne włosy były nieco przydługie i uroczo wywijały się na różne strony, a usta wyglądały na niezwykle soczyste i wprawione w pocałunkach. Przez ramię miał przerzuconą skórzaną kurtkę.
Te oczy… Sadie, opanuj się!
- Właściwie stawiasz mnie przed faktem dokonanym, więc po co pytasz? Usiądziesz tu z moją zgodą, czy bez – mruknęłam. Nie miałam ochoty na towarzystwo, nawet tak urodziwe, jak ten oto mężczyzna. Miałam odreagowywać zaiste śmiertelną dawkę romantyzmu, a nie flirtować z pierwszym lepszym, jaki się napatoczy.
- Mogę sobie pójść – jego głos stawał się coraz bardziej uwodzicielski. Wiedziałam, że chce, bym zaprzeczyła, powiedziała, żeby został i sama miałam na to coraz większą ochotę, jednak zamiast tego zignorowałam go. – Napijesz się czegoś? – wrócił do prób zwrócenia na siebie mojej uwagi.
Pomachałam mu przed nosem szklaneczką, grzechocząc lodem na jej dnie.
- Już piję.
Jedna z jego brew uniosła się do góry.
- Jak to możliwe, że na ciebie nie działam? – zapytał bardziej siebie, niż mnie. – Zwykle nie miewam problemów z kobietami.
- No to trafiła kosa na kamień. Przykro mi, nie jestem tu w celach towarzyskich. Chcę się upić, a jak na razie, tylko mi w tym przeszkadzasz.
- To może jednak postawić ci drinka? – wyszczerzył śnieżnobiałe zęby w uśmiechu. Dopiłam whisky jednym haustem. Może jednak towarzystwo mi się przyda?
- Czemu nie?
Mężczyzna zamówił dla nas trunek, a ja w tym czasie przypatrywałam się jego profilowi. Był naprawdę przystojny.
- Wiec co taka osoba jak ty robi w takim miejscu jak to? – ponowił próbę nawiązania rozmowy.
- Skąd wiesz, jaką osobą jestem? Wracając do twojego pytania, jak już mówiłam przyszłam tutaj żeby się schlać – otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale przerwałam mu. – Zaraz pewnie zapytasz, dlaczego to robię, wiec od razu ci mówię, że opijam ślub brata, jeśli tak to można nazwać. Satysfakcjonuję cię moje odpowiedzi?
- Zgaduję, że nie jesteś stąd? – no tak, wywiadu ciąg dalszy. Czemu ja głupia zgodziłam się na towarzystwo tego irytującego gościa?
- Spędzam tu ferie, na jesieni chcę wybrać się do jednego z tutejszych collage’ów - wycedziłam, przez zaciśnięte zęby.
- Aż tak ci się tutaj podoba? – dobrze wiedział że mnie wkurza i z przebiegłym uśmieszkiem na ustach brnął w to dalej.
- Nie chodzi o to, czy mi się tu podoba, czy nie! Po prostu chcę coś zmienić w moim cholernym, nudnym życiu! – nie wytrzymałam, i prawie wykrzyczałam mu to t twarz.
- Opowiedz mi coś o sobie.
Myślałam, że mnie cholera zaraz weźmie. Był bezczelny! Co taki typ może sobie myśleć? To, że ma ładną buzię, nie znaczy, że każda napotkana dziewczyna najpierw opowie mu o sobie, a później na dokładkę wskoczy mu do łóżka! Przynajmniej w moim przypadku się przeliczył. Chociaż z drugiej strony z moich prywatnych spraw nikomu oprócz Judith się nigdy nie zwierzałam, a byłam świecie przekonana, że tego gościa nigdy więcej na oczy nie zobaczę, więc czemu nie?
Zanim zdążyłam głębiej pomyśleć, zaczęłam mu opowiadać o wszystkim, co mi się do tej pory przytrafiło, całą historię mojego życia, wszystko co leżało mi na sercu od filozoficznych pytań, które zadręczały mnie od zawsze począwszy, przez zdziwaczałą rodzinkę, a na moim wstręcie do miłości skończywszy. Słuchał mnie uważnie, popijając drinki i co jakiś czas wytracając jakieś mało istotne pytanie. Oczywiście pilnował, żeby i mnie w gardle nie zaschło. Co chwila moja szklaneczka była wypełniana trunkiem, dlatego też po ponad godzinnej konwersacji byłam tak nawalona, że trudno było mi ustać na nogach, o ośmiocentymetrowych obcasach nie wspominając.
- A ty skąd jesteś? – alkohol zawsze czynił mnie rozmowniejszą, wiec teraz nie miałam już żadnych oporów przed zadawaniem mu pytań.
- Ja też tu nie mieszkam, jeśli o to ci chodzi. Pochodzę z Georgii, lecz tymczasowo podróżuję w poszukiwaniu swojego miejsca na tym świecie – puścił do mnie oczko. Sam wypił co najmniej tyle co ja, jak nie więcej, jednak nie sprawiał wrażenia pijanego.
- I znalazłeś je tutaj?
- Nadal szukam – podniósł się z barowego stołka i podał mi rękę by mi pomóc wstać. Biorąc pod uwagę to, że podłoga pode mną chwiała się niebezpiecznie, z chęcią skorzystałam z jego pomocy. – Chodź, odwiozę cię do domu– rzucił na ladę zwitek banknotów.
- Naprawdę, nie musisz. Doskonale sobie poradzę. Mój brat jest w restauracji kilka przecznic stąd, wiec dzięki za troskę i miły wieczór.
Wyswobodziłam się z jego ramion, którymi mnie podtrzymywał i ruszyłam chwiejnie w stronę wyjścia. Jak już wcześniej wspominałam, ośmiocentymetrowe obcasy i alkohol to nie najlepsze połączenie, i gdy miałam się utwierdzić w tym przekonaniu i zaliczyć bliskie spotkanie trzeciego stopnia z drewnianym parkietem, mężczyzna chwycił mnie w talii.
- Chyba jednak cię odprowadzę – znów oplótł mnie ramionami, tym razem tak, by móc mnie prowadzić i tak objęci wyszliśmy na chodnik. Oczywiście nieraz się potykałam, lecz dzięki silnym ramionom niebieskookiego nadal trzymałam się w pionie.
Czułam intensywny zapach jego perfum i whisky, przez co kręciło mi się w głowie. Kiedy złapał moje spojrzenie przeszedł mnie dreszcz. Mężczyzna uśmiechną się zachęcająco i już po chwili jego ciepłe wargi złączyły się z moimi w iście diabelskim pocałunku. Przyparł mnie do jednej ze ścian budynku w jednokierunkowej uliczce. Jego pocałunki były żarliwe, niemal brutalne, jego dłonie błądziły po moich plecach i pośladkach, a ja chcąc przyciągnąć go do siebie bliżej, wplotłam palce w jego włosy. Gdy czułam jego oddech i dotyk, w mojej głowie wybuchały fajerwerki. Cóż, byłam naprawdę pijana.
Gdy zabrakło nam oddechu, oderwał się od moich ust i spojrzał mi w oczy. Jego źrenice zaczęły się zwężać i rozszerzać w dziwny sposób, co na początku mnie przeraziło, a później opanował mnie błogi spokój. Jakbym nie musiała się niczego obawiać. Jakaś tajemnicza siła strzegła mnie przed niezwykłym wpływem tych oczu. Po tym incydencie mężczyzna przeniósł pocałunki na moją szyję i dekolt. Poczułam jego ostre zęby w miejscu w którym jeszcze przed chwilą dotykał mnie ustami. Ugryzł mnie!
Usłyszałam klakson i znajomy mi głos dobiegający gdzieś tam z rzeczywistości. Gdy otworzyłam oczy, by sprawdzić, co się dzieje, niebieskookiego już nie było…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz